Wiem moi drodzy, że ostatnio zapowiadałam Wam wznowienie postów #chudaopona, ale mam wrażenie, że ktoś mi bardzo źle życzy, bo co chwila mi coś nie wypala i mam przeróżne problemy. W każdym bądź też razie, od rozpoczęcia diety zdążyłam się już porządnie rozchorować i stracić całą motywację. Dlatego też przerwę raporty dla Was, żeby w zupełności skupić się tylko na osiągnięciu swojego celu. Mam zamiar dalej informować Was o postępach, ale będzie się to odbywało raczej w dłuższych odstępach czasu niż tydzień.

Jeżeli czytaliście poprzedni post z serii #chudaopona, to wiecie, że zainwestowałam w dietę sporządzoną przez dietetyka klinicznego. Co mogę Wam powiedzieć po ponad dwóch tygodniach od rozpoczęcia diety? No cóż, idealny ten jadłospis nie jest. Po kilku potrawach cholernie boli mnie żołądek i musiałam z nich zrezygnować. W pierwszym tygodniu diety miałam też straszny problem ze wzdęciami. Myślałam, że to przez bardzo duże ilości chleba w jadłospisie (300g dziennie, a wcześniej ja praktycznie w ogóle go nie spożywałam), ale w drugim tygodniu mi przeszło, więc było to zapewne spowodowane tym, że ja nigdy w życiu aż tyle nie jadłam. Fajne natomiast jest to, że nie chodzę głodna i nie mam potrzeby podjadania. Poza tym, posiłki w większości są naprawdę dobre.

Nie mogę jednak z czystym sumieniem polecić Wam usług Pauliny. Dlaczego? Otóż, tak jak wspominałam, po części potraw boli mnie brzuch. Kiedy napisałam do niej z zapytaniem, czy możemy coś zmienić, dostałam odpowiedź, że „nie ma możliwości wprowadzania zmian do diety po wysłaniu jej do klienta”. Przepraszam, ale ja się z czymś takim nie godzę. Tym bardziej, że razem z Piotrkiem kupiliśmy diety specjalistyczne i zostawiliśmy w gabinecie 600 złotych. Wiem, że wprowadzenie zmian w jadłospisie wymaga ponownego przeliczenia, ale dietetyk nie robi tego za darmo. To jego praca. A tutaj okazuje się, że mam się męczyć z bólami brzucha przez dwa miesiące (bo teoretycznie przez taki okres czasu powinniśmy stosować się do obecnych jadłospisów).

Co jeszcze mi nie pasuje? Piotrek w swojej diecie ma dni, w których powinien zjadać 500g chleba (pół kilo, czaicie? ?). Myślę, że istnieje tyle innych źródeł węglowodanów, że nie trzeba do każdego posiłku jeść pieczywa. Tym bardziej, że znalezienie takiego dobrej jakości graniczy z cudem. Generalnie jestem znowu wkurzona i niezadowolona, bo nienawidzę wyrzucania pieniędzy w błoto. Wspominałam już, że w tygodniu kiedy zaczynaliśmy dietę dowiedzieliśmy się, że Paulina zawiesza działalność gabinetu do wiosny? To było moje ostatnie podejście do korzystania z usług dietetyka. Nie jestem zadowolona z obecnego obrotu spraw, ale muszę się sama doedukować. Skoro panuje taka znieczulica, że nawet dietetykom zależy na pacjencie tylko do momentu dostania kasy, to nie ma sensu pchać się w korzystanie z takich usług.

Co mam zamiar zrobić? No coż, istnieje ogrom darmowej wiedzy w internecie. Jak już się przez nią przebiję, pójdę na zaawansowany kurs dietetyki (podstawowy mam już zrobiony), będę brała udział w kursach i webinarach online dietetyków z dużym doświadczeniem i prawdziwą pasją do zawodu i pomagania ludziom. Muszę takich tylko znaleźć ??. Tymczasem będziemy się z Pio odchudzać w oparciu o obecnie posiadaną wiedzę i z pomocą internetu. Wątpię, że wyjdziemy na tym gorzej niż na dietach od dietetyków.

To tyle, jeżeli chodzi o update #chudaopona ?. Na razie scenariusz nie prezentuje się optymistycznie, ale Pio mnie pociesza, że damy sobie radę. Ciekawi mnie, czy Wy korzystaliście kiedyś z usług dietetyka? Jeżeli tak to dajcie znać, czy byliście zadowoleni?