Normalne dziewczyny wstępują do kilku salonów, przymierzają pare sukienek i wybierają tę jedyną, którą odbiorą na miesiąc przed ślubem. Gorzej sprawa się ma, kiedy panna młoda wie dokładnie czego chce a większość salonów oferuje tylko „modny” bądź „klasyczny” asortyment. Chciałam ogromną suknię balową, która pasowałaby do wnętrza naszej sali i motywu przewodniego, którym była bajka. Nawet nie chcę Wam pisać, ile razy zostałam wyśmiana z moim projektem sukni i ile wszystkowiedzących pań w salonach próbowało mnie nakłonić do zmiany koncepcji. Nie dałam się i dwa lata po ślubie kościelnym dalej swojej decyzji nie żałuję. Ba! Ja sobie czasem wyjmuję z garderoby tę moją wymarzoną suknię ślubną, żeby na nią po prostu popatrzeć i się pozachwycać ??.

Wróćmy jednak do początków historii. Pamiętam jak dziś, że zaczęłam szukać sukni ślubnej z Piotrkiem w październiku 2016 roku. Ślub miał odbyć się w czerwcu 2017 roku. W praktycznie wszystkich salonach sukien ślubnych na Jaracza w Łodzi zostałam spławiona tekstem, że to „za wcześnie”. Żadna z ekspedientek nawet nie zaproponowała mi przymiarki. Pomyślałam sobie „ok, niech im będzie” i wróciłam z mamą pod koniec grudnia. Wtedy się zaczęła cała szopka. Prawie każdy salon twierdził, że jest już bardzo późno, że muszę NATYCHMIAST zamawiać, że suknia nie zdąży dojść, że projektant potrzebuje między 6 a 8 miesięcy, że dostanę rabat jak od razu się zdecyduję. Ooo nie nie kochani, nie ze mną te numery ?. Nie kupiłam sukni w żadnym z salonów, w których była prowadzona ta nagonka. I Wam też to odradzam. Nienawidzę agresywnego marketingu.

Zostały mi trzy salony, które miały w ofercie suknie podobne do tej z moich marzeń. Wystarczyło nanieść kilka poprawek. Zacznijmy od pierwszego, czyli Madonny na Jaracza. Znalazłam tam przepiękną suknię tureckiego projektanta. No właśnie, projektanta… Problem z nimi jest taki, że nie uwzględniają żadnych zmian w swoich projektach. Mimo tego, że suknia była piękna, zrezygnowałam. Miała cudny gorset z kryształków oraz miękki i błyszczący tiulowy dół. Nie mogłam natomiast wprowadzić swoich zmian, które obejmowałyby wycięcie dekoltu w serce i „bufek” (czy jak to się tam nazywa, ja twierdziłam, że to parapet ?) po bokach bioder. Poniżej wstawię Wam kolaże moich inspiracji.

Kolejnym problemem w Madonnie było to, że ekspedientki są przemiłe w trakcie pierwszej przymiarki i do podpisania umowy. Kiedy przyszłam drugi raz, już tak chętnie mnie nie obsługiwały. No sorry, ale zakup za 6 tysięcy to nie jest coś, na co zdecyduję się po jednym założeniu na tyłek. Co do podpisania umowy to mam dwie koleżanki, które tam zakupiły suknię i ostrzegają, żeby bardzo uważać. Spiszcie na umowie wszystko, co macie mieć w gratisie (zazwyczaj halka lub welon), bo później się o to nie doprosicie. Nadmienię Wam też, że kiedy wróciłam tam po raz trzeci, tym razem z koleżanką, która chciała kupić ich suknię (i była tam drugi raz) to panie obsługiwały nas z „fochem”. Koleżanka też zrezygnowała ?.

Drugim salonem była Mona Lissa. Wcześniej kupowałam tam suknię wieczorową i bardzo polubiłam właścicielkę i ekspedientki. Przesympatyczne kobiety, które z każdą wizytą są tak samo miłe. Wspomnę Wam też, że za każdym razem jak chodzę po M1, to wzdycham do ich wystawy. Wszystkie suknie są przepiękne! Jeżeli poszukujecie niedrogiej kreacji to to jest właściwe miejsce w Łodzi. Za mój wybór zapłaciłabym zaledwie 2,5 tysiąca. Niestety zrezygnowałam z powodu zbyt sztywnego tiulu na dole sukni. Później tego żałowałam, nie warto było dopłacać za bardziej miękką wersję. I stres, który został mi zafundowany.

Przechodzimy do trzeciego i ostatniego salonu na mojej drodze. Zaprowadziła mnie tam koleżanka (ta od Madonny ?). Nazywa się on Martin Andre i oferuje troszkę inny asortyment od reszty sklepów na Jaracza. Bardzo spodobały mi się kryształki, które mieli na jednym z gorsetów. I nie robili problemów z tego, że swoją suknię chciałam złożyć z dwóch innych i dołożyć swoje poprawki. Na drugi dzień wróciłam z mamą i podpisałyśmy umowę. Zostały tam (Bogu dzięki!) wyszczególnione wszystkie zmiany i poprawki, był nawet szkic sukni i oczywiście dopisana halka w gratisie.

Czas mijał… Pierwsza przymiarka miała się odbyć na miesiąc przed ślubem. Dobrze, że jestem „w gorącej wodzie kąpana” i kiedy panie zadzwoniły, że przyszła moja suknia to popędziłam tam, żeby ją zobaczyć. Oczywiście ekspedientka nie była zadowolona na mój widok, ale zdążyłam się już do tego przyzwyczaić ?. Powinnam była przyjść z wybranymi butami na umówioną przymiarkę za tydzień, żeby dopasować długość. Całe szczęście, że zrobiłam po swojemu. Nie chciałam sukni przymierzać, poprosiłam tylko, żeby mi ją pokazano (chyba zadziałała tu moja intuicja). I tutaj nastąpił dramatyczny zwrot akcji. Suknia, która została przyniesiona była zupełnie inna od tej zamówionej. Kolejny raz Was uczulam, żebyście umów weselnych pilnowały jak oka w głowie. Dlaczego? Ano dlatego, że pani ekspedientka zaczęła się ze mną spierać, że to moja suknia i już.

W tym momencie wyjęłam z torby umowę i sytuacja obróciła się na moją korzyść. Pani spuściła z tonu i poprosiła, żebym przymierzyła tę suknię. A nóż mi się spodoba. Nie, nie spodobała się, co chyba widać na zdjęciu ?.. Zażądałam swojej. I byłam cholernie ciekawa, jak ją sprowadzą w miesiąc, skoro na tę czekałam pięć miesięcy. Od tej chwili zaczął się dla mnie tak stresujący okres, że nawet na jego wspomnienie robi mi się niedobrze z nerwów. Mimo zapewnień ekspedientki i właścicielki salonu, zaczęłam myśleć o opcji zapasowej. Przecież jeżeli one nie wywiązałyby się z umowy to zostałabym bez sukni na tydzień przed ślubem.

Najpierw spróbowałam w wypożyczalniach. Zrezygnowałam od razu jak usłyszałam cenę. Dwa tysiące to jest gruba przesada za wypożyczenie sukienki na dwa dni. Tym bardziej, że po dołożeniu 500 złotych miałabym nówkę sztukę na własność w Mona Lissie. Po przedyskutowaniu sprawy z mamą, stwierdziłyśmy, że to ona uszyje mi suknię. Gdyby okazało się, że Martin Andre wywiąże się jednak z umowy, to miałam założyć ją na poprawiny. Tak też zrobiłyśmy. Biznes ślubny jest drogi i mimo kupienia materiałów i aplikacji w cenach hurtowych, to i tak wydałyśmy 2 tysiące na tę sukienkę. Nie licząc godzin pracy mamy i moich przy jej wykonaniu. Mama każdy element doszywała do siatki ręcznie a ja wycinałam elementy z koronki. Dla mnie ta suknia pozostanie na zawsze dziełem sztuki. Jest wyjątkowa i jedyna. Włożyłyśmy w nią masę czasu i serca. Wzorowałyśmy się na projektach Berta Bridal ❤️.

Dzwoniłam do Martin Andre regularnie. Miałam nerwy w strzępach, bo jednak to u nich zamówiłam swoją wymarzoną suknię ślubną. Wreszcie, kilka dni przed naszym ślubem dostałam telefon, że moje cudeńko przyszło. Właścicielka zaproponowała, że przyjedzie z nią do nas do domu, ale woleliśmy załatwić sprawę w salonie. Pojechałam z mamą i tatą na pierwszą i ostatnią przymiarkę. Właścicielka z ekspedientką, która była jednocześnie krawcową otworzyły dla nas salon po godzinach pracy, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Wreszcie mogłam zobaczyć, czy sukienka, która przyszła jest zgodna z naszą umową. Była. Nawet nie wiecie, jak mi ulżyło. Suknia była idealna i dokładnie taka, jaką sobie wymyśliłam.

Pomijając fakt, że salon Martin Andre zafundował mi miesiąc życia w ciągłym stresie, to z sukni byłam (i jestem) dalej bardzo zadowolona. Napomknę Wam tylko jeszcze, że nie dostaliśmy nawet 100 złotych rabatu za zaistniałą sytuację. Mało tego! Musiałam oczywiście dopłacić za welon robiony z tego samego błyszczącego tiulu, z którego była uszyta spodnia warstwa sukni. Mój tata był wściekły, ale się pohamował z opierniczeniem pań, bo wiedział ile dla mnie znaczyła ta sukienka. Poza tym, jemu też się podobała.

Biznes ślubny jest bezlitosny i salony żerują na tym, że jak już u nich zamówisz suknię to nie masz wyboru. Musisz ją odebrać. Chociaż prawda jest taka, że ja mogłam wycofać się z umowy bez konsekwencji w trakcie tej przymiarki, bo nasze ustalenia zostały złamane przez Martin Andre miesiąc wcześniej. Zostałabym wtedy bez sukni, ale salon dostałby też po tyłku, bo musieliby tą kieckę sobie zostawić. Prawdopodobnie by jej nie sprzedali, bo nie byłaby dobra na 90% klientek. Ze względu na swój wzrost mam troszkę inne wymiary od większości dziewczyn. Wzięłam ją jednak, bo spełniała wszystkie moje wymogi. I tak jak pisałam Wam wcześniej, do tej pory jestem w niej zakochana.

Muszę się Was zapytać, jak to było z Waszymi sukniami ślubnymi? Zamawiałyście w salonie, czy u krawcowej? Poszło wszystko zgodnie z umową, czy miałyście przeboje podobne do moich? Przyznam się Wam, że tematyka ślubna jest do tej pory jedną z moich ulubionych. Kto wie, może kiedyś zwiążę z nią swoją przyszłość i będę pomagała pannom młodym nie stracić miliona monet na nieuczciwych usługach ?? Bardzo bym tego chciała ?!